Dziesięciolecie swojej pracy Michał Szulc świętował bez fajerwerków. Po prostu przygotował kolejną świetną kolekcję. Tak mogłabym rozpocząć i zakończyć ten tekst, zostawiając Was ze zdjęciami nieocenionego Marka Makowskiego. Choć pokaz odbył się w maju, nie pisałam o nim, czekałam na jesień. Jesień przyszła, a dziś wieczorem Michał zaprezentuje projekty na kolejny sezon. Nie ma zatem lepszego dnia na przypomnienie tego, co siedziało w jego głowie pewien czas temu. Co więcej, będzie można to za moment porównać z najnowszymi pomysłami. Michał Szulc słynie z tego, że do samego końca trzyma kolekcję w ścisłej tajemnicy. Nie przepada też za mówieniem o inspiracjach, woli zostawić pole do popisu odbiorcom. Pewnego dnia przychodzi zaproszenie z tytułem danego sezonu i pozostaje czekać z niecierpliwością, ewentualnie próbować odszyfrować lakoniczne słowa. „Hold The Rivers”, czyli zadanie z góry skazane na niepowodzenie. Żadnej rzeki się nie zatrzyma, do żadnej też nie wejdzie dwa razy (jak mawiał słynny myśliciel Panta Rhei – tak, wiem, żart starszy ode mnie). Co tym razem autor miał na myśli?
Na podstawie wszystkich kolekcji Michała, które miałam okazję oglądać (a czynię to nieprzerwanie od roku 2010), mogę śmiało wysnuć wniosek, że projektant uwielbia odniesienia do przeszłości. Lecz nie do tej odległej czy uchwytnej, jak np. konkretne dekady, rozwiązania estetyczne czy nurty, a do swojej własnej. Rozlicza się, podsumowuje, odnosi, nawiązuje lub przekreśla. Pewne jest, że w jakikolwiek sposób by tego nie robił, przyzwyczaił nas do rozwiązań tak charakterystycznych, że nie sposób pomylić go z nikim innym. Obszerne sylwetki, czerpanie z idei uniformu, żonglowanie tradycyjnymi formami krawieckimi, celowe wyolbrzymianie znaczenia detali, a także przemycanie dyskretnych historii subkulturowych (tu moro, tam ramoneska, spodnie bojówki czy zwyczajne… dresy, by nie być gołosłownym). Wszystko to w mniejszym lub większym stopniu łaskawe dla kobiecej sylwetki – lub raczej łaskawe dla jej niedoskonałości. Ale koniec z tym. Nadciągające zmiany można było dostrzec już w paru momentach poprzednich sezonów (czyżby pierwszym impulsem była celowo za ciasna niebieska sukienka z kolekcji Boom Boom Baltic?). Formy kurczyły się i zbliżały do ciała, by osiągnąć apogeum w teatrze IMKA podczas majowego pokazu.
Projektant niemal całą uwagę przekierowuje na talię. Wciętą, podkreśloną dwurzędowym zapięciem, lekko lub mocno odsłoniętą. Wszystko, co dzieje się wokół niej, stanowi tło dla jej obecności. Przerysowane, asymetryczne kołnierze, ukośne kieszenie (są jak strzałki skierowane w jej stronę), a nawet maleńkie gorsety (mimo pozorów wcale nie nowość w historii Szulca, kobiece biusty ujarzmiał już swego czasu w kolekcjach „Violent” na wiosnę/lato 2013 i „Past” na wiosnę/lato 2015, choć nigdy aż tak zdecydowanie) każą spoglądać w jeden konkretny punkt. Swoiste dla Szulca panele tym razem otrzymują sporą dawkę wolności zamiast zostać grzecznie wszyte, stanowią dodatkową warstwę ubrania. Zdobione frędzlami powstałymi z surowo ciętych brzegów lub podszyte futrem jako dodatkowe klapy kołnierza. Dodatkowo Szulc odchudza ciężkie krawiectwo. Płaszcze, choć solidne, nabierają lekkości dzięki nadprogramowym pęknięciom. Podobnie ma się rzecz z żakietami, wspomniane panele nadają im dynamiki. Kolejne smaczki ciężko zliczyć. Kształt kołnierzy, zabawa skośną linią, mnogość faktur, ozdobne guziki i suwaki czy wreszcie desenie.
To temat oddzielny. Projektant jest mistrzem nie tylko samych motywów graficznych, lecz także ich doboru w ramach jednego sezonu. Moim ulubionym zestawieniem są brązowo białe żakardowe plusy i malarskie błękitne pasy z kolekcji „Statues” na wiosnę/lato 2014. Choć gdy przypomnę sobie pastelowe moro z „Boom Boom Baltic” w towarzystwie impresjonistycznych niebiesko fioletowych plam albo „The Past” i egzotyczne esy floresy kontra delikatny prążek, wcale nie jestem taka pewna. Tym razem liczba deseni wzrasta do trzech (nie licząc melanżowych graficznych splotów wełny). Najważniejszy dla kolekcji to abstrakcyjny nadruk przywodzący na myśl marmurkową technikę zdobienia papieru. Mieszają się tu kanarkowy i cytrynowy żółty, kobalt, fiolet i odcienie brązu, nachodząc na siebie, tworzące kolejne barwy. Poza tym pepitka (nieobca projektantowi, patrz: „Carbon” na jesień/zimę 2013), klasycznie czarno biała oraz nieco opartowski motyw w tej samej gamie. Kolekcji towarzyszyły specjalnie na tę okazję zaprojektowane buty marki Wojas: proste sandały oraz szerokie kozaki w dwóch wersjach kolorystycznych. Całość spinała charakterystyczna skórzana opaska umieszczona albo na kostce, albo na cholewce. To niepierwsza współpraca projektanta z marką. Liczę, że nieostatnia (przekonamy się dziś wieczorem).
Zatem okazuje się, że niektóre nurty pędzącej rzeki dało się zatrzymać, wymykając się jednak z rąk, zmieniły nieco wygląd. Kto wie, może Michał Szulc właśnie to chciał powiedzieć? Zresztą tak naprawdę on nie musi nic mówić. Ubrania robią to za niego. Nie od dziś.
Fot. Marek Makowski
Stylizacja: Marcela Stańczyk
Makijaż: Sephora
Fryzury: La Biostetique Paris
Manicure: Alessandro International
Buty: Wojas